poniedziałek, 11 stycznia 2016

Od Bastili - pożegnanie Małego Wojownika

Wataha już nie była tym samym miejscem. Rokan zabrał dzieciaki do mojej rodziny. Prawdopodobnie zostaną tam już na stałe. W jaskini mieszkam sama. Chętnie przyjęłabym kogoś do siebie. Widzę walkę. Patrzę jak najmłodsze latorośla watahy bronią swoich przyjaciół. Mam ochotę rzucić się w wir walki, a zapach krwi dociera do mnie aż tu. Przez miesiące ciszy nauczyłam się panować nad sobą. To była jedna z prób na które się wystawiłam. Nie było mnie w życiu watahy od bardzo dawna. Młodsze pokolenia raczej nie słyszały od rodziców o tym jak po watasze szlajała się taka jedna, szalona, agresywna Bastili. Mieszaniec. Podnoszę się bezszelestnie z ziemi. Zostało mi to z dawnych lat. Gdzieś przed oczami przebiega mi Sefira. Pamiętam jak dziś, dzień, w którym pokazałam jej to miejsce. Pokochała je. Stawiając powoli łapę za łapą obserwowałam zdradziecką Alfę. Honor nakazywał mi wierność. Ale nigdy jej niczego nie obiecywałam. W pamięci wciąż miałam władców z dawnych dni, tych którym całym sercem chciałam służyć. Kolorowe futra walczących mieszały się ze sobą. Ktoś padł martwy. Jakiś mały wilczek kulejąc wybiegł mi na przeciw. Był mi obcy. Nie należał do naszej watahy. Miał białe futerko umazane we krwi. Hardo patrzył mi w oczy słaniając się na połamanych łapkach. Choć nie powinnam, ostrożnie zaczęłam wylizywać jego rany. Małe ciałko było spięte, a wszystkie mięśnie miał napięte jak postronki. Po chwili rozluźnił się i wtulił w zagłębienie przy mojej szyi. Zasnął. Słuchałam jego chrapliwego oddechu, który wkrótce ustał. Wiedziałam, że to się stanie. Rany po kłach były bardzo głębokie. Zostawiłam za sobą całą grozę towarzyszącą walce.
Mały Rycerz odszedł do krainy zwycięzców w płomieniach ognia odprowadzany zachodem słońca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz